W wieczór wigilijny, jak co roku o północy, poszliśmy do naszych podopiecznych. Rzecz jasna, chcieliśmy z nimi porozmawiać, wszakże – co wie każde dziecko, ten jeden jedyny raz w roku, zwierzęta mówią ludzkim głosem.
Tym razem zabraliśmy ze sobą dyktafon. Po uzyskaniu pisemnej zgody od naszych podopiecznych, na publikacje wypowiedzi i wizerunku (RODO), włączyliśmy małe elektroniczne urządzenie i zaczęliśmy rejestrować przebieg rozmowy. Dzięki temu możemy dzisiaj opublikować wypowiedzi naszych pacjentów – w formie, w jakiej zostały wyartykułowane, ale bez autoryzacji.
Zapytaliśmy:
– Hej, zwierzaki, co chciałybyście powiedzieć ludziom?
Dość chleba!
Pierwsza odezwała się kaczka krzyżówka. Zatrzęsła kuprem i otworzyła dziób:
– Ale mnie boli brzuch… Ojej… Już więcej nie dotknę chleba. Daję słowo! Nie wiem, dlaczego ludzie ciągle go nam podtykają. I cieszą się gdy podpływamy i zjadamy przyniesione resztki z ich stołów. A potem… Po kilku tygodniach jedzenia chleba, często spleśniałego, zaczyna boleć brzuch i wątroba. Ja nie wiedziałam od czego mam te bóle, i dalej jadłam chleb, skoro ludzie mi go przynosili. Bóle były coraz większe i większe. W końcu były już nie do wytrzymania. Byłam już w ciężkim stanie, niewiele pamiętam, traciłam przytomność, kiedy ludzie mnie podnieśli i przywieźli tutaj, do „Ostoi”. Tutaj ludzie się mną zajęli i teraz już lepiej się czuję. Czekam aż skończy się ta moja kwa… kwa… kwarantanna, wkrótce mnie stąd wypiszą i będę mogła wrócić na swój staw, gdzie mieszkam opodal krzaczka. Ale chleba już nie tknę, choćbym miała tylko kwa… kwa…, kwaśną rzęsę jeść do końca życia. I powiem innym kaczkom, żeby tego nie robiły. Chociaż pewnie nie będą chciały mnie słuchać i wezmą mnie za jakąś kaczkę-dziwaczkę. Pytacie mnie, co chciałabym powiedzieć ludziom? Powiedziałabym: weźcie się opamiętajcie i przestańcie nas truć chlebem. A jak nie wiecie, że to nam szkodzi, to czas najwyższy podnieść swoje kwa…, kwa…, kwalifikacje.
Historia pewnej miłości
– Ja także mam coś do zakomunikowania w tej materii – niskim basem, przeciągle i z arystokratyczną nutą w głosie wtrącił się łabędź, uważany często za niemowę, głównie z tego względu, że dziób otwiera niezwykle rzadko i wypowiada się w sposób niesłyszalny dla człowieka. – Zachęcony przez ludzi popełniłem jeden z większych błędów w moim życiu. Cóż, łabędź uczy się przez całe życie. Już tłumaczę, co mam na myśli. Wiosną poznałem piękną łabędzicę. Stała się wybranką mego serca. Jakże słodkie chwile spędzaliśmy w romantycznym otoczeniu sopockiego mola. Ileż bym dał, żeby tamten czas mógł powrócić – ptak wygiął szyję i odwrócił głowę roniąc ukradkiem łzę. – Wkrótce razem z ukochaną doglądaliśmy już stadka naszych dzieci, które dla żartu nazywaliśmy brzydkimi kaczątkami.
Mówiąc to łabędź spojrzał wyniośle na krzyżówkę a ta odwdzięczyła mu się nastroszeniem piór i zjadliwym kwaknięciem.
– Jednak jesienią stało się coś dziwnego – kontynuował swoja opowieść arystokrata. – Moja ukochana oznajmiła mi, że odlatuje do ciepłych krajów, razem z naszymi dziećmi. Ja zaś, najedzony tym, co przynosili nam ludzie, nie widziałem najmniejszych powodów, by z nią dokądkolwiek odlatywać. Doszło do kłótni miedzy nami. Wkrótce potem zostałem sam… Ludzie dalej przynosili mi chleb, szczególnie dużo w ciągu jednego dnia w tygodniu, gdy biją dzwony na wieży kościelnej. Nastały mrozy. Ile razy próbowałem je swoim zwyczajem przetrwać, chowając głowę między skrzydła, tyle razy albo ktoś we mnie rzucał patykiem sprawdzając czy nie przymarzłem do lodu. Zdarzyło się nawet, że wzywano do mnie straż pożarną, a ja przecież tylko chciałem sobie przeczekać w samotności trudny okres zimy. No i wtedy właśnie zaczęły się także bóle brzucha i wątroby. Ogromnie byłem wycieńczony i zbolały, gdy tutaj trafiłem. Wiem już, że powinienem razem z moją rodziną odlecieć jesienią na południe. Jeśli los pozwoli, odnajdę ukochaną i więcej tego błędu nie popełnię, odlecę jesienią jak moi znamienici przodkowie, niezależnie od tego, ile jedzenia – w zasadzie: trucizny, będą nam przynosili ludzie. Mógłbym im powiedzieć, ze dzisiaj są sprawcami szeregu nieszczęść, które mnie dotknęły.
W wolierach zapadła cisza. Z pobliskiego domostwa dobiegała muzyka – ktoś śpiewał kolędę.
Szklana pułapka
– Ciii, ciii, cii, cicho, teraz ja wyśpiewam wam swoją historię. Pi…, pi…, pie…, pie…, pierwszy raz jak tu trafiłem, ledwo uszedłem z życiem, teraz już jestem po raz drugi – podskakując w nerwowo, cienkim głosem zaczął popiskiwać rudzik. – Sam nie wiem, co się zemną dzieje. Może wy będziecie wiedzieć? A to…, a to…, a to… było tak, że leciałem w stronę drzew, widziałem je dokładnie a tu…, a tu…, a tu…, a tu naglę bęc. Ciemno przed oczami, urwał mi się film. W coś trafiłem głową, ale nie wiem w co, bo ni…, bo ni…, bo ni…, bo nic nie widziałem, leciałem w stronę drzew. Co to, co to, co to było?
– I…, i…, i…, i ja chyba wiem, co to było – z góry, z mroku rozdarł ciszę piskliwy głos krogulca, a na ten dźwięk większość ptaków pochowała się po ciemnych kątach swoich wolier, na czele z rudzikiem, który skulił się i czmychnął nie wiadomo dokąd. Krogulec kontynuował niezrażony. – To coś ludzie nazywają szybami. Bardziej doświadczone ptaki, w mojej rodzinnej tundrze na Syberii, ostrzegały mnie przed nimi. U nas w lesie na dalekiej północy nie ma czegoś takiego. Jak widzimy las, to znaczy, że jest tam las. Ale tutaj, w Europie, gdy lecimy na zachód wzdłuż brzegu morza, na drodze naszych wędrówek nie brakuje takich pułapek. Zastanawiające, dlaczego ludzie je na nas zastawiają… – Z cienia wysunął się najpierw ostro zakończony dziób, a potem naszym oczom ukazały się szpony. Krogulec łypał na nas groźnym wzrokiem, tak że poczuliśmy ciarki na plecach. – Rzeczywiście jest tak, jak mówiła ta smakowita ruda przekąska, leci się w stronę drzew, a potem się okazuje, że to nie drzewa, tylko ich odbicie w szybie i.., i…, i…, i roztrzaskujemy sobie głowy, przetrącamy kręgosłupy i skrzydła. Mi się udało, złożyli mnie tu i zrastają mi się kości, ale wielu towarzyszy mojej podróży nie miało tyle szczęścia. Jak już musicie budować te swoje szklane domy, to przynajmniej nas ostrzegajcie jakoś przed zderzeniem z nimi, to bym powiedział ludziom. I…, i…, i…, i jeszcze to, żeby nas nie mylili z tymi głupimi jastrzębiami…
Jeżowe sny
Wtem, ku naszemu zaskoczeniu z woliery, w której zahibernowały się jeże, dobiegł nas jakiś głos. Przysunęliśmy więc dyktafon do sterty liści i gałęzi, nie chcąc uronić ani słowa.
– Mniam, mlask, ciamk, mmm, hrrr… – stało się jasne, że jeden z jeży mówi przez sen. – Aj, ajajaj! Zostaw mnie ty brutalu! Zostaw, to boli! Schowaj te zębiska! Chcesz się bawić ze mną? Wystawię ci kolce. Łapą mnie trącasz? Przecież nie jestem piłeczką! Idź się bawić czymś innym, ale nie baw się mną. Aj, aj, aj! To boli! Nie słyszysz? Twój pan cię woła. Idź do niego, pewnie ma dla ciebie jakiś smakołyk. Nie… Nie bierz mnie ze sobą, nie zębami. Aj, aj, kaleczysz mnie!
– Hrrr, mmm, ciamk, mlask, mniam – odezwał się inny śpiący jeż. – Co tu tak śmierdzi? Zaraz, zaraz… Czuję dym! Muszę uciekać, pożar, pali się. Pali się mój zimowy dom! Ale gdzie uciekać, skoro jeszcze wiosna nie nadeszła na dobre? To dopiero przedwiośnie, pojawiły się pierwsze ciepłe promienie słońca, a ludzie już zaczęli się kręcić po ogrodzie, nie wiedzieć czemu podpalili stertę gałęzi, która tu sobie spokojnie leżała przez całą zimę, i którą wykorzystałam sobie na miejsce do zimowania. Ała! Duszę się i zaczyna parzyć! Muszę uciekać… Na chłód i mróz! Jak się wybudzę, to po mnie. Zamarznę przy przymrozkach.
W innej części woliery słychać niewielkie poruszenie. To trzeci jeż, przewrócił się na bok i nakrył kołdrą z suchych liści.
– Mrrr… Co to? Co to przemknęło tuż obok mnie rozgniatając wszystko po drodze. O, znowu! To coś jest gumowe i okrągłe. Zwinę się w kłębek, niech spróbuje mnie ruszyć! Moje kolce dadzą temu czemuś popalić… Ojej, znowu! Nie to chyba jest za duże, za ciężkie i za szybkie, żeby moje kolce mogły to powstrzymać… Co ja mam teraz zrobić? Iść dalej czy zawrócić. Ile razy przetoczy się to coś, tyle razy czuje ten dziwny zapach… Spaliny jakieś, benzyna. Co robić, co robić? Ajjj… Najechało na mnie to coś, potrąciło, jak boli… Ratunku!
W wolierze jeży zapadła w końcu cisza.
Odyn. W obronie najmłodszych
Wszyscy czekali teraz na chwilę, w której odezwie się najważniejszy z mieszkańców „Ostoi”. Kruk „Odyn”. To on jest tu najdłużej, on zna wszystkich, on wprowadza nowych mieszkańców w tajniki przetrwania w „Ostoi”. Tłumaczy przerażonym nowym pacjentom, dlaczego tu się znaleźli i co może dla nich z tego faktu wyniknąć. Jest nieformalnym przywódcą tego wielogatunkowego, jedynego w swoim rodzaju, stada. I choć powierzchowność ma szorstką, to powszechnie znana jest jego słabość do pisklaków i szczeniąt, które tu trafiają na wiosnę, odłączone od rodziców. To nimi właśnie opiekuje się najtroskliwiej.
„Odyn” trafił tu za młodu ze złamanym skrzydłem, i tak się złożyło, że jako jedyny zwierz został tu na zawsze, nie trafił z powrotem na wolność.
– Kra, kra, kra, krata, którą mam przed sobą już przez te wszystkie lata przestała mi przeszkadzać, przyzwyczaiłem się. – Tytułem wstępu oznajmił „Odyn” spoglądając z zainteresowaniem, to z lewa, to z prawa na dyktafon, który mu podsunęliśmy pod sam dziób. – Kra, kra, kra, kradną ludzie zwierzęta i bez sensu przynoszą je tu, do Ostoi. To jest największy kłopot z ludźmi, kra, kra, kradziejami… Teraz, zimą nie ma tu już młodych mew, puszczyków, drozdów, zajęcy, całej ferajny maluchów, które są przywożone przez ludzi kompletnie bez sensu. Ale z pewnością zaroi się tu od nich na wiosnę. Kró…, kró… królami mienią się być ludzie, królami świata, wydaje im się, że wszystkie rozumy pozjadali, nie trafia do nich, że czasem młode ptaki czy ssaki opuszczają gniazda i kry…, kry…, kryjówki, i kryją się przed drapieżnikami. Że wcale nie są bezbronne i opuszczone, bo najczęściej ich rodzice obserwują je z daleka, gotowe reagować na niebezpieczeństwo. Jednak z człowiekiem, porywającym maluchy nie mają szans. Jeśli miałbym coś powiedzieć ludziom, to właśnie to, żeby częściej włączali myślenie i zastanowili się, zanim zabiorą takiego malucha od rodziców…
***
Rozmowa trwała jeszcze bardzo długo, niemal do brzasku. Jak co roku, świtaniem w Boże Narodzenie opuszczaliśmy woliery z naszymi podopiecznymi, bogatsi o nową wiedzę i nieco zasmuceni ich gorzkimi słowami… Bo przecież tyle racji jest w tym, co mówią do nas zwierzęta w wigilijną noc.
***
Artykuł powstał w ramach projektu „Rok w Przyrodzie” Pomorskiego Ośrodka Rehabilitacji Dzikich Zwierząt OSTOJA dofinansowanego z środków Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Gdańsku.