„Czaplę” znalazł jeden pan na Kokoszkach. Taka biedna była, mała, żółciutka, pan pomyślał więc, że ją uratuje od niechybnej zguby. Zawiózł ptaka do przychodni weterynaryjnej w Gdańsku przy ul. Kartuskiej.
Stamtąd – jak to zwykle bywa, pisklę trafiło do Pomorskiego Ośrodka Rehabilitacji Dzikich Zwierząt „Ostoja” w Pomieczynie.
Tutaj okazało się, że… to wcale nie jest czapla, tylko żuraw. Pisklę było zdrowe.
Dlaczego zostało – jak twierdził ten pan, porzucone przez rodziców?
Sęk w tym, że wcale nie zostało porzucone.
Powrót „czapli” do żurawi
Mówi ornitolog Leszek Damps z “Ostoi”:
– Z tego, co wiem, było tak, że grupa osób przebywała w pobliżu zbiornika wodnego, kiedy w jakiś bliżej nieokreślony sposób znalazła się w pobliżu pary żurawi wraz z pisklęciem. To pisklę prawdopodobnie zostało w jakiś sposób odcięte od ptaków dorosłych. Ludzie pomyśleli, że ptaki je porzuciły. Tymczasem dorosłe żurawie najprawdopodobniej były w pobliżu, czekały aż sobie ludzie pójdą, nie wiedziały co robić, przecież to dzikie zwierzęta, nie wiedzą, jakie ludzie mają zamiary…
To było pisklę jedno lub dwudniowe, które jeszcze nie miało wypracowanych mechanizmów ucieczki, nie miało długich nóg, które pozwoliłyby mu uciekać przed człowiekiem. W “Ostoi” pisklę zostało podkarmione, pracownicy zadali sobie trud, żeby dotrzeć do osoby, która je znalazła.
– Ustaliliśmy, w którym dokładnie miejscu zostało zabrane od rodziców. Z doświadczenia wiedziałem, że w pobliżu będą ptaki dorosłe, które po tak krótkim czasie nie powinny jeszcze opuścić rewiru lęgowego, nawet jeśli byłoby to jedyne ich pisklę.
Ekipa “Ostoi” wyruszyła na miejsce. Żurawie były na jeziorku, na wysepce, okazało się, że miały jeszcze drugie pisklę. Porwany wcześniej przez człowieka pisklak został teraz porzucony przez ludzi w pobliżu rodziców.
– Widzieliśmy, jak rodzice podeszli do niego, ogarnęli stadko… – relacjonował ornitolog, zadowolony ze szczęśliwego zakończenia tej historii.
Ludzie, którym tłumaczy się, że nie należy zabierać młodych osobników od ich rodziców, najczęściej są przekonani, że…
– Przecież pobliżu nie było żadnych rodziców!– zwykli mawiać ci, co w ten sposób „ratują” ptaki.
Czytaj również:
Kamera? To już za wiele!
Ostatnio podczas prac nad filmem o przyrodzie Kaszub, dwóch filmowców postanowiło „skręcić” żurawia na gnieździe, wysiadującego jaja. Gniazdo znajdowało się sto, może dwieście metrów od drogi, którą co chwila przejeżdżały pojazdy. Panowie zatrzymali więc samochód, wystawili sprzęt sądząc, że w żaden sposób nie będą niepokoić ptaka, który wybrał sobie miejsce na gniazdo w niedalekiej odległości od drogi. Gdy tylko ustawili kamerę, żuraw zerwał się z gniazda i z głośnym klangorem, odleciał, zniknął za linią drzew na horyzoncie.
Filmowcy stanęli zdezorientowani. Co takiego się stało?
Wszystko na to wskazuje, że żuraw nie miał nic przeciwko przejeżdżającym samochodom – do widoku sunących aut zdążył się już przyzwyczaić. Jednak dwóch ludzi, zatrzymujących się w tym miejscu, wyciągających jakiś dziwny czarny przedmiot (kamera na statywie), to już za wiele na jego skołatane nerwy.
Filmowcy wsiedli więc z powrotem do samochodu. Nie musieli długo czekać, nagle – nie wiadomo skąd, nadleciał żuraw i wylądował przy gnieździe. Stało się jasne, że dorosły ptak nie spuszczał z nich oka. A teraz, gdy już i ludzie, i dziwny czarny przedmiot, zniknęli, to jasne stało się oczywiste, że niebezpieczeństwo minęło.
Bo prawda jest taka, że może nam się wydawać, że nikt nas nie obserwuje, że w pobliżu nie ma „rodzica” opiekującego się gniazdem czy pisklęciem… Ale to tylko nasze złudzenie. To, że my nie widzimy dzikiego zwierzęcia, nie oznacza jeszcze, że ono nie widzi nas, nie czuje naszego zapachu, nie słyszy naszych rozmów, czy odgłosu stąpania po ściółce. Zwierzę najprawdopodobniej, bacznie obserwuje intruzów. I widzi coś innego niż my sami. To, co nam może się wydawać niegroźne i nieinwazyjne – np. ustawienie kamery na statywie, dla zwierzęcia może być źródłem stresu, sygnałem do ucieczki.
Nie tylko żurawie – czyli pisklęta i podloty w tarapatach
Problem nie dotyczy tylko żurawi. Teraz na wiosnę media społecznościowe pełne są zdjęć piskląt, spoczywających w dłoniach ludzi, z podpisem: „wypadł z gniazda, uratowałem…”. Pod takim heroicznym czynem zwykle pojawia się mnóstwo wyciągniętych w górę kciuków.
Tymczasem wiele gatunków ptaków obiera następującą strategię obrony przed drapieżnikami; zamiast tłoczyć się w gnieździe, i czekać na kota, kunę albo lisa, młode ptaki rozpierzchają się wokół, chowają w ściółce leśnej, w trawie, w zaroślach. Tam siedzą i czekają na posiłek, który dostarczy troskliwy rodzic. W ten sposób – nawet jeśli znajdzie je na przykład lis, to straty będą mniejsze. Jest wówczas większa szansa, że ptasi rodzice nie stracą całego lęgu, tylko jednego osobnika. Być może to okrutna kalkulacja, ale – no cóż… Taka jest natura.
– To dotyczy wielu gatunków ptaków – mówi Leszek Damps. I wymienia, jakie pisklaki najczęściej trafiają do „Ostoi” na skutek nadopiekuńczości ludzi: drozdy, zięby, szpaki, sikorki i krukowate.
Czy to oznacza, że zawsze mamy zostawiać ptaki samym sobie, pozwalać na to, żeby natura czyniła swoją selekcję?
Pracownicy Ostoi mówią, że w zasadzie – tak. Choć istnieją pewne wyjątki od tej reguły.
Po pierwsze – pomagajmy pisklakom, podlotom, które są chore, pokaleczone. Po drugie zaś – nie wszystkie gatunki obierają strategię „uciekania z gniazda”.
– Mam na myśli jerzyki. One zakładają gniazda w szczelinach ścian budynków, pod dachami, tam w zasadzie żaden drapieżnik nie może się dostać, więc nie ma takiej sytuacji, w której mógłby on skonsumować cały lęg w gnieździe. Dlatego ptaki te spokojnie dorastają i opuszczają swoje „domostwa” już jako osobniki w pełni lotne. Więc jeśli zobaczymy nielota, pisklaka jerzyka, oznacza to, że wydarzyło się coś niedobrego, i potrzebna jest nasza pomoc.
Jak postępować?
W przypadku znalezienia podlota (młody ptak, który jeszcze nie potrafi latać) powinniśmy upewnić się, czy nic złego mu się nie dzieje, czy nie jest połamany, ranny, osłabiony. Tylko w takiej sytuacji występuje konieczność odtransportowania go do lekarza weterynarii albo do ośrodka rehabilitacji dla dzikich zwierząt. Ale jeżeli nic zwierzęciu nie jest, to jedyny sposób, w jaki można takiemu pisklęciu pomóc, to odłożyć je na bok, w trawie, w ściółce, albo na gałęzi, niezbyt daleko od miejsca znalezienia – tak, żeby dorosłe osobniki mogły go dalej karmić i bronić.
Następnie jak najszybciej powinniśmy oddalić się, pozostawić podlota w spokoju. Pamiętajmy, że nasza obecność w tym miejscu może zwrócić uwagę innych zwierząt i ludzi, jednocześnie może uniemożliwić konieczną interwencję dorosłych osobników, które z pewnością są w pobliżu i nas obserwują.
Przed podjęciem jakichkolwiek działań najlepiej skontaktować się z pracownikami Pomorskiego Ośrodka Rehabilitacji Dzikich Zwierząt „Ostoja” – nr tel. 606 907 740.
***
Artykuł powstał w ramach projektu „Rok w Przyrodzie” Pomorskiego Ośrodka Rehabilitacji Dzikich Zwierząt OSTOJA dofinansowanego z środków Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Gdańsku.