Odruch serca, empatia wobec dzikich zwierząt, troska o ich zdrowie i bezpieczeństwo. Wydawałoby się, że nie ma w tym nic, co mogłoby wzbudzać kontrowersje. Tylko chwalić i wspierać takie postawy. Tymczasem… Nasze „pomaganie” dzikim zwierzętom, jeśli jest nieumiejętne, może doprowadzić do wielu tragedii.

– Chcemy na początku zaznaczyć, i to bardzo wyraźnie, że szanujemy wszystkich ludzi, którzy chcą nieść pomoc dzikim zwierzętom – zaznacza Aleksandra Mach, kierowniczka Pomorskiego Ośrodka Dzikich Zwierząt „Ostoja” w Pomieczynie. – Tym bardziej, że funkcjonujemy dzięki nim właśnie, to takie osoby do nas dzwonią, przywożą nam chore zwierzaki, zgłaszają problemy, my służymy radą i otaczamy opieką poszkodowane zwierzęta… Jednak bardzo często obserwujemy sytuacje, w których „odruch serca”, który nie jest poparty wiedzą i właściwym działaniem, przeistacza się w krzywdzenie dzikiego zwierzęcia. I musimy o tym mówić, ku przestrodze.

Zostaw mnie! Chcę być z mamą!

Idzie człowiek i widzi pisklę na trawniku. Takie małe, biedne i bezbronne. I jak tu się nim nie zaopiekować?

To istna plaga, co roku w sezonie letnim do „Ostoi”, dziesiątkami trafiają pisklęta mieszkańców naszych ogrodów – drozdów, krukowatych oraz mew. Zdarzają się również sowy i żurawie. Ptaki te bezsensownie zabierane są od rodziców.

– No jak to, przecież to małe coś było narażone na niebezpieczeństwo!

Owszem, było. Niebezpieczeństwo jest wpisane w życie dzikiego zwierzęta. Musi uczyć się na nie reagować, unikać go, stawać do walki. To jedna strona medalu. Druga zaś jest taka, że to, co wydaje się nam sytuacją zagrożenia, wcale nie musi taką być.

Wiele gatunków ptaków przyjmuje następującą strategię przetrwania: po wykluciu się z jaj, gdy młode osobniki nabiorą dość sił, opuszczają gniazdo, choć nie potrafią jeszcze latać. Chowają się po krzakach, w trawie. A to dlatego, żeby zwiększyć szansę na przeżycie – nie swoje własne, ale całego lęgu. Gdy lis, kot lub kuna dobierze się do gniazda, w którym znajdzie cztery pisklaki, nie przeżyje żaden. Gdy rozpierzchną się, wzrasta prawdopodobieństwo, że przetrwa przynajmniej część rodzeństwa. Zresztą – pisklę, które widzimy w trawie, wcale nie musi być bezbronne. Choć zazwyczaj tego nie dostrzegamy, często przebywa ono pod czujnym okiem rodzica. Gdyby zbliżał się do niego drapieżnik, miałby do czynienia z, na przykład, puszczykiem. Jednak żaden ptak nie wejdzie w zwarcie z człowiekiem.

Dodać należy, że nie tylko ptaki zabierane są od rodziców. To samo dotyczy na przykład zajęcy, a nawet saren. Także i te gatunki podejmują strategię ukrywania się przed drapieżnikami. Nie są bezbronne. Ich bronią jest kamuflaż.

Pracownicy „Ostoi” co roku poświęcają mnóstwo środków, czasu i energii, by zwracać rodzicom i naturze zwierzęta, które bezsensownie zostały zabrane ze swojego środowiska – przez ludzi, w odruchu serca.

Znalazłem pisklę – co robić? – CZYTAJ TUTAJ

O zabieraniu zajęcy i saren ze środowiska naturalnego – CZYTAJ TUTAJ

Wezmę malucha do domu

W wielu przypadkach, zabieranie dzikich zwierząt do domu jest niezgodne z prawem. Dotyczy to gatunków chronionych – nie wolno tego robić bez specjalnej zgody Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska, a przypadki uzyskania jej przez przeciętnego zjadacza chleba, są bardzo rzadkie. Dlatego właśnie funkcjonują specjalistyczne ośrodki, takie jak „Ostoja” w Pomieczynie, do których powinniśmy się zwracać, gdy zauważymy coś, co nas niepokoi.

– Ale komu to szkodzi, że wezmę sobie do domu na odchowanie małego jeża czy ptaka?

Szkodzi, owszem – temu właśnie małemu jeżowi czy pisklęciu.

Jeż, który trafił do „Ostoi”, po kilkutygodniowym pobycie w domu znalazcy, otrzymał przydomek „Kleszcz”. Dlatego, że wyglądał jak opity krwią pajęczak. Mała główka i wielki korpus. Ważył dwa kilo, choć zwyczajna waga dla osobnika w dobrej kondycji – to półtora kilo. Okazało się, że zwierzę nauczyło się wymuszać smakołyki, które chętnie – ku własnej uciesze – podsuwali mu domownicy. „Kleszcz” był już tak otyły, że nie mógł zwinąć się w kulkę, co jest zachowaniem koniecznym do życia w naturze. W „Ostoi” rozpoczął dietę. Jednak organizm tego nie wytrzymał – niestety, jeż nie przeżył.

„Gumowa mewa” podobnie jak „Kleszcz”, trafiła do „Ostoi” po pobycie wśród ludzi. Spadła z dachu, a nie potrafiła jeszcze latać. Po kilku tygodniach odchowywania w końcu przywiózł ją jeden pan – nota bene znajomy ośrodka w Pomieczynie, który wcześniej nie chciał „zawracać głowy” pracownikom kolejną mewą (bywa, że jest tu ich kilkadziesiąt).

– To przykład, jak luksusowe produkty przeznaczone dla ludzi, wpływają na zwierzęta – relacjonuje Aleksandra Mach. – Karmił ją krewetkami, wołowiną, filetami z dorsza. Niestety, mewie to nie służyło. Dodatkowo opiekunowie chronili ją przed słońcem, żeby nie było jej za gorąco… Kiedy do nas trafiła, była „gumowa”, nie stawała na nogi, kości się jej uginały. Brakowało jej niezbędnych składników odżywczych. Miała u nas kąpiele słoneczne, suplementację wapna i udało się, nie była jeszcze w stadium nieodwracalnym. Po dwóch miesiącach została wypuszczona na wolność.

Kolejna opowieść z cyklu: „zabrałem sobie zwierzaka do domu”, jest o grubodziobie. To gatunek ptaka, którego natura wyposażyła w masywny dziób, żeby mógł rozłupywać nim twarde pestki, na przykład wiśni. Ten, który trafił do „Ostoi” było po kilkutygodniowej diecie wątróbkowej.

– Stan ptaka był fatalny – opowiada Małgorzata Gafka, lekarz weterynarii w „Ostoi”. – Kościec nie był prawidłowo rozwinięty, przy każdym dotyku wypadały mu pióra. Wysycenie minerałami tkanek kostnych i piór kompletnie odbiegało od normy, dziób który normalnie jest piękny, błyszczący i ciemny, w tym przypadku był siną strukturą, która nie była twarda i nie pozwalała temu zwierzęciu nic rozłupać.

Co więcej, ptak oduczył się rozłupywania pestek – nie wiedział, jak zabrać się do konsumpcji pokarmu, który w naturalny sposób powinien przyjmować.

Och jaki to mądry zwierzaczek! Jak ładnie prosi o smakołyk!

No właśnie – grubodziób oduczył się rozłupywania pestek. To przykład zjawiska, które zwie się imprintem, czyli wdrukowywaniem. Dzikie zwierzęta przebywające w towarzystwie ludzi, karmione przez nich, uczą się zachowań, których absolutnie nie powinny się uczyć. Bo lis to nie pies, a grubodziób to nie papużka. I jeśli komuś się wydaje, że potrafi to zjawisko wyeliminować, wychować dzikie zwierzę do życia w naturze bez jakiegokolwiek wpływu na jego zachowanie – to prawdopodobnie się myli. Zjawisko imprintu w kontakcie z dzikim zwierzęciem można jedynie ograniczać, redukować. Jego wyeliminowanie nie jest możliwe.

Na ten temat napisano wiele książek i naukowych publikacji, choć temat wciąż jest badany.

Posłużmy się przykładem obrazującym, jak niebezpieczne – dla samych zwierząt, ale także dla nas, ludzi, mogą być zbyt bliskie związki z dzikimi zwierzętami. I nie chodzi tu o drapieżniki, ale o poczciwego bociana.

Zdarza się, że ptak nie odleci do tzw. ciepłych krajów, i zostanie w obejściu na zimę. Jest wówczas dokarmiany – z dobrego serca właśnie, bo jak tu boćkowi nie sypnąć ziarna, gdy mróz i śnieg, albo nie rzucić gotowanego makaronu… To autentyczny przypadek, opowiadany przez pracowników „Ostoi” – bocian regularnie jadał makaron „bo bardzo go lubił” – tak utrzymywali jego opiekunowie. Tymczasem nie ma wątpliwości, że bocian – ptak mięsożerny, jadł makaron z głodu – w sytuacji, w której nie miał właściwego sobie pożywienia. Jaki może być efekt takiego dokarmiania? Po jakimś czasie bocian będzie się domagał jedzenia. Ptak może wystraszyć dziecko. Być może nawet skaleczyć. „O jaki niewdzięcznik!” – powiemy. Ale niewdzięczność to kategoria tylko ludzkiego rozumowania.

Trafiają tutaj takie właśnie – zdrowe bociany, z którymi nie bardzo wiadomo co zrobić. Wypuścić na wolność – nie bardzo. Mogą być natrętne wobec ludzi, a nawet agresywne. Ale przecież nie one temu winne… Więc trzymać w niewoli przez kolejne lata?

Och jakie biedne, zmarznięte… Dajmy im chlebka

W ten sposób – poprzez opowieść o bocianie, który „zapomniał” jesienią odlecieć, doszliśmy do kolejnego tematu, szczególnie aktualnego w zimie. Dokarmianie zwierząt.

Na stronie „Ostoi” pisaliśmy już o tym kilkukrotnie.

Więcej o dokarmianiu ptaków w zimie – CZYTAJ TUTAJ

Można stwierdzić, że dokarmianie ptaków, ale także ssaków, czyni więcej szkód niż pożytku. Wynika zapewne z naszej ludzkiej troski o dobro zwierząt, ale skutek często jest opłakany.

Po pierwsze dlatego, że dokarmiamy je bez wyraźnej potrzeby. W efekcie ptaki, zamiast odlatywać w cieplejsze rejony Europy albo do Afryki, pozostają u nas, „licząc” na naszą pomoc. Po drugie zaś – podajemy im niewłaściwą karmę. Do „Ostoi”, każdej zimy trafia mnóstwo ptaków – głównie kaczek i łabędzi, zatrutych chlebem, który zawiera szereg substancji szkodliwych dla zwierząt (to między innymi sól i konserwanty). Wielu z nich nie udaje się uratować. Brutalna prawda jest taka: kierując się empatią, która jednak nie jest podparta rzetelną wiedzą, zamiast dokarmiać zwierzęta, zaburzamy naturalny rytm migracji, trujemy je, doprowadzając niejednokrotnie do śmierci.

Zapamiętajmy więc – jeśli już musimy dokarmiać ptaki – czy to podczas spaceru na plaży, czy w naszych karmnikach, róbmy to tylko w przypadku, gdy na dworze temperatura spadła poniżej dziesięciu stopni poniżej zera, i gdy utrzymuje się od ponad tygodnia. I nigdy nie podawajmy im chleba, tylko ziarna, ew. tłuszcze – specjalne mieszanki ziaren i tłuszczowe kule są dostępne w wielu sklepach.

Problem dokarmiania nie dotyczy tylko ptaków. Również ssaków, mieszkańców lasu, które są dokarmiane przez koła łowieckie. Dlaczego dzikom, sarnom i jeleniom nie powinno się zostawiać karmy w paśnikach? Długo można o tym mówić, tymczasem można przywołać kolejną brutalną prawdę: zima jest naturalnym eliminatorem osobników słabszych, więc jeśli sarenka nie potrafi przetrwać bez naszej pomocy, to powinna zginąć. Tak to działa – przetrwać muszą najsilniejsze osobniki, to one wiosną mają wydać potomstwo, a wszystko dlatego, żeby dobrze miały się całe populacje.

Szlachetne intencje

Odruch serca – to „wynalazek” ludzki. Bardzo szlachetny. Jednak „nadaje się do użycia” tylko w powiązaniu z rozsądkiem i – z reguły, specjalistyczna wiedzą. W związku z tym: jeśli chcemy pomóc dzikiemu zwierzęciu, upewnijmy się, czy ono tej pomocy potrzebuje, i jak to zrobić. Zadzwońmy do „Ostoi” po radę.

Znalazłeś dzikie zwierzę, wydaje ci się, że potrzebuje pomocy – i nie wiesz, co zrobić? Zadzwoń – 606 907 740.

***

Artykuł powstał w ramach projektu „Rok w Przyrodzie” Pomorskiego Ośrodka Rehabilitacji Dzikich Zwierząt OSTOJA dofinansowanego z środków Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Gdańsku.

Tak łatwo skrzywdzić zwierzę w trosce o jego dobro